czwartek, 22 listopada 2012

Mandżuria - Zabajkalsk

A mówili nam przed wyjazdem, że latem na Syberii jest upalnie. Otóż byli w błędzie. Tak na dobrą sprawę upały skończyły się za zwrotnikiem, a na Syberii było już zwyczajnie zimno. Zaczęło się już w Mandżurii do której dojechaliśmy diabelnie zmęczeni po wielu, wielu godzinach wymyślnych tortur zwanych chińskie pociągi, za to w dobrych nastrojach (hurra, nareszcie wyjeżdżamy z tych cholernych Chin!).
Mandżuria (inaczej Manzhouli/Маньчжу́рия/满洲里) jest to małe miasteczko w środku stepu, na granicy z Rosją, które polega na tym że Rosjanie przyjeżdżają tam na zakupy (po ciuchy, elektronikę, żarcie, wypchane wilki, patrz rys. 3). Prezentuje sobą radosny miks kulturowy i NARESZCIE można się dogadać. Po rosyjsku, na angielski nie liczcie.
Na początku miałam straszne opory przed rosyjskim, trzymałam się kurczowo moich rozmówek, moje przerażenie potęgował jeszcze fakt że z Rosjanką spotkaną w Pekinie ni cholery nie umiałam się dogadać. A jednak stał się cud, okazało się, że Rosjanie rozumieją moje pytania i w dodatku odpowiadają entuzjastycznie, przyjaźnie i cierpliwie. Być może wyglądaliśmy jak ostatnie sieroty tam w środku stepu i ludzie zwyczajnie mieli potrzebę otaczania nas opieką.




Mandżuria była to zdecydowanie najmniej turystyczna miejscówa na naszej trasie. W istocie, na widok inastrannych paszportów zbiegł się cały posterunek graniczny. Ale żeby w ogóle dotrzeć na tą granicę, to było wyzwanie... 
No bo tak: wiedzieliśmy, że do Zabajkalska (miasteczko po drugiej stronie granicy) można dojechać autobusem. No to pytam jakiegoś gościa pod dworcem kolejowym jak dojść na dworzec autobusowy. A kuda wy jedietie. Zabajkalsk? Sjewodnia uże niet awtabusow. Dzisiaj już nic nie jedzie. Staram się zapanować nad narastającą paniką, przecież my musimy dzisiaj, u nas już bilety na dzisiejszy pociąg. Facet gada dalej - proponuje nam nocleg w hotelu swojego kumpla. O, tu cię mamy, stary, nie z nami takie numery, coś za szybko przeszedłeś do tego noclegu, przyznaj się, jesteś naganiaczem, ile dostajesz od złowionego gościa, dolara, pół? Następny. Dworzec autobusowy? Eto dalieko, dalieeeko, ale mam znajomego taksówkarza... Niby miejsce mało turystyczne, a zachowują się jak w Bangkoku. W końcu daliśmy się zawieźć na granicę taksówką za 10 juanów. Jedziemy, jedziemy pustą drogą, kończy się miasteczko, jest tylko step i step. W końcu pojawia się i płot z drutu kolczastego i dwa budynki. Uff, granica. 
Sytuacja wygląda tak: 
Droga zagrodzona szlabanem, budka z chińskimi celnikami, jakieś sto-dwieście metrów dalej właściwy budynek kontroli granicznej. Jest jeden kruczek: nie można tam wejść pieszo. Trzeba na maszinie, czyli rosyjskim autobusem, bo prywatne samochody chińskie też nie mogą wyjeżdżać z kraju. Tylko żeby wjechać na maszinie, trzeba mieć ruble na przejazd. Kantor znajduje się, uwaga uwaga, na granicy, do której trzeba podjechać autobusem, na który nie mamy rubli... Brawa dla geniusza który wymyślił tę atrakcję.
Cóż, w Chinach obcokrajowcy mogą wymieniać walutę tylko w bankach (i na granicach).
Nie bardzo mamy za co wrócić do miasteczka, zresztą jest piątek popołudniu i bank i tak już zamknięty. Tak więc chodzimy i pytamy kolejnych ludzi gdzie by tu można abmieniat dolary na ruble. Pikanterii dodaje fakt że robi się coraz później i zaraz pojedzie ostatnia tego dnia maszina. W końcu jeden facet się nad nami zlitował, schowaliśmy się za budką i dokonaliśmy nielegalnego handlu walutami. Facek był średnio zorientowany w kursach walut - potem się okazało że wymienił nam korzystniej niż bank.
Okazało się jeszcze, że Chiny pobierają opłatę za wypuszczenie obcokrajowca z kraju. Hurra, nie ma to jak miła niespodzianka. No trudno, byliśmy szczęśliwi że jeszcze mamy szansę nie spóźnić się na pociąg i uiściliśmy opłatę. 
Chińska Republika ludowa wypuściła. Pozostało wjechać do Federacji Rosyjskiej. 
Bardzo miła pani celnik na widok polskiego paszportu wpadła w lekką panikę i zadzwoniła po posiłki. Właśnie wtedy zleciał się cały posterunek. Wyciągnęli jakiś poradnik celnika i zaczęli sprawdzać czy mój paszport na pewno, ale to na pewno nie jest podrobiony. Potem przeszli do przepytywania mnie skąd ja się właściwie tutaj wzięłam, po co, dlaczego, kim jestem, dokąd się wybieram, co robiłam w Kambodży, i tak dalej. Przy czym nikt nie znał ani słowa po angielsku. 
W końcu doszli do wniosku że nie stanowię zagrożenia dla Federacji Rosyjskiej i przepuścili mnie dalej, do kontroli bagażu. W międzyczasie reszta pasażerów naszej masziny już dawno przeszła kontrolę, ale nie mogli odjechać bez nas - więc czekali, klnąc coraz głośniej.
Jednak mój paszport był nowy i w dobrym stanie, czego nie można powiedzieć o paszporcie M., który prezentował się naprawdę superżałośnie (paszport, nie M.). Patrzą, myślą, sprawdzają... w końcu werdykt. Ni chuja, nie wpuszczamy. 
O dziwo w sytuacji kryzysowej zachowałam elementarną spójność umysłu i spróbowałam zainterweniować, choć w tyle głowy rozważałam już opcje powrotu do Chin i od kogo by tu pożyczyć kasę na bilety lotnicze.
Pominę może szczegóły techniczne, w każdym razie dwie godziny później siedzieliśmy już bezpiecznie w ciepłym rosyjskim pociągu, kierunek Moskwa :)



niedziela, 7 października 2012

transsib

Zabajkalsk --467km--> Czita --887km--> Sludzianka --89km--> Listwianka --70km--> Irkuck --1087km--> Krasnojarsk --762km--> Nowosybirsk --625km--> Omsk --897km--> Jekaterynburg --1814km--> Moskwa

Razem 6698 km, 127 godzin w rosyjskich pociągach.



















Rosyjskie dworce są wspaniałe, marmurowe, z malowidłami, kryształowymi żyrandolami, firaneczki, zasłoneczki, te sprawy. Można doznać dysonansu poznawczego gdy brudnym i zmęczonym żuje się bułkę z pasztetem, a tu kryształowy żyrandol i marmurowa posadzka.

Chciałabym obalić stereotyp kolei transsyberyjskiej jako wielkiej popijawy, oczywiście nie jest tak że wódki nie ma, ale jednak większość pasażerów stanowią rodziny z dziećmi i babcie z wnuczkami więc jest na prawdę spokojnie, rosyjscy mężczyźni samotnie podróżujący do roboty zwykle siedzą w palarni więc ich nie widać, jak ktoś jest zbyt głośno to interweniuje pani prowadnica, która z reguły jest dużą silną babą. Każdy wagon ma dwie takie panie, no czasem występują też panowie ale w mniejszości, prawadnice pilnują porządku, żeby wrzątek był wrzący, kible czyste i pasażerowie się za bardzo nie rozpełzali na postoju. 

Zachodni turyści zdarzają się rzadko, właściwie spotkaliśmy ich tylko raz, na trasie Irkuck-Krasnojarsk, zapewne zwykle jeżdżą wyższą klasą i lepszymi pociągami. Natomiast Rosjanie są z reguły bardzo przyjaźni i lubią trochę pogawędzić w pociągu, i bardzo się cieszą jak inastraniec umie trochę po rosyjsku.

Jeśli chodzi o jedzenie, króluje chlebek (oborze-nareszcie-dobre-pieczywo) z serkiem, kiełbasą, masełkiem i koniecznie z ogórkiem, w sumie co robić w pociągu jadącym kilka dni jak nie jeść, tak więc posiłek trwa niemal cały czas, herbatki, zupki i starannie składane kanapki, ciasteczka i soczki. Raz trafiliśmy na miłą panią która usłyszawszy że jesteśmy studentami uznała nas najwyraźniej za niedożywionych i przyjęła misję dokarmienia nas, głównie ciasteczkami.

A syberyjski krajobraz przesuwający się za oknem godzina za godziną kilometr za kilometrem jednak robi człowiekowi coś takiego w głowie że wszystko się układa i jest jak trzeba.

sobota, 6 października 2012

Chiny

Ledwie wsiedliśmy w Hanoi do pociągu do Chin poczuliśmy wielką ulgę - nareszcie cywilizacja! Pociąg był CZYSTY, wygodny, biała pościel, klimatyzacja, z głośników sączyła się muzyka klasyczna :O Dwa razy trzeba było wysiadać na kontrolę graniczną (wyjazd z Wietnamu - ponura buda pełna pajęczyn, wjazd do Chin - nowoczesna hala o wyglądzie lotniska), a rano dojechaliśmy do Nanning (stolica prowincji i regionu autonomicznego Guangxi). 
Wysiadamy z pociągu - pierwsze zderzenie z Chinami - borze, cywilizaaacja! czysto! supermarkety! drugie zderzenie z Chinami - nie rozumiemy ani słowa, pisanego ani mówionego, wszędzie płynie tłum ludzi jak na woodstocku po piwo, a kolejki do kas po bilety kolejowe są na 3 godziny stania. W dodatku spotkaliśmy transport czołgów:


Żeby kupić bilet kolejowy na dowolny pociąg, trzeba pokazać paszport, żeby wejść na dworzec, trzeba mieć bilet i znowu pokazać paszport, dać bagaż do zeskanowania i pozwolić się przeszukać, żeby wejść do pociągu - znowu bilet i paszport, potem jeszcze kilka razy podczas jazdy i znowu przy wysiadaniu. Nie, nie da się pojechać na gapę. Pociągi są okropnie długie, mają po kilkadziesiąt wagonów i wiozą po kilka tysięcy ludzi. Najtańsza klasa to tzw. hard seat, w takim wagonie jest 120 miejsc siedzących + miejsca stojące w miarę potrzeby, raz jechaliśmy klasą stojącą, 1249 km z Pekinu do Harbinu, 16 godzin, na szczęście współpasażerowie wspaniałomyślnie pozwolili nam usiąść na skrzynkach z piwem które przewozili.
Podobno istnieją też inne klasy, hard sleeper i soft sleeper, ale dostać na nie bilet bez pośrednictwa (i prowizji) biura podróży jest prawie niemożliwe, bilety wchodzą do sprzedaży 10 dni przed odjazdem pociągu i są natychmiast wyprzedawane.
Pociągi z reguły jeżdżą bez opóźnień, są nowe, ładne i klimatyzowane, wyjątkiem była trasa Harbin-Manzhouli (990 km, 15 godzin), która w dodatku jest szlakiem handlowym, wyobraźcie sobie że do wagonu pakuje się 150 chińczyków a każdy niesie worek z dobrami większy od siebie.
Tak więc zrobiliśmy trasę Nanning --431km--> Guilin --2135km--> Pekin --1249km--> Harbin --990km--> Manzhouli, łącznie 4805 km, 67 godzin w chińskich pociągach.


Pierwszym przystankiem był Guilin, znana miejscowość turystyczna położona w przepięknych górach, kawałek za zwrotnikiem. Niestety nie zdążyliśmy pójść w góry, ponieważ proste czynności jak wymiana walut albo zakup biletów kolejowych zabierają w Chinach okropnie dużo czasu.



Z Guilinu pojechaliśmy prosto do Pekinu, robiąc 15 stopni na północ, przekraczając rzekę Jangcy i kilka stref klimatycznych.


Komunikacja miejska w Pekinie jest zadziwiająco przyjazna, nazwy wszystkich przystanków są napisane również alfabetem łacińskim (niestety nie po angielsku, patrz zdjęcie wyżej: bei jing xi zhan zamiast bei jing west railway station, ale w sumie dzięki temu jest zabawniej). No i pekińskie metro jest w google maps.

Pekin to drugie największe miasto w Chinach, więc oczywiście zdążyliśmy zobaczyć zaledwie pomijalnie mały fragment, byliśmy na placu Tian'anmen (dosł. Niebiańskiego Spokoju, ponoć największy plac na świecie) i w Zakazanym Mieście.
Btw, w Chinach jest cenzura internetu, fejsik nie działa, blogi nie działają, a po wpisaniu w google "Tiananmen square" po prostu zrywa się połączenie.



Mauzoleum Mao:

W Rosji i Polsce są podobne pomniki z ludem pracującym w roli głównej:

Zakazane miasto:

Następnego dnia pojechaliśmy do Badaling zobaczyć Wielki Mur, nie bez problemów, zamierzaliśmy jechać pociągiem, nie było miejsc, w końcu udało nam się dojechać autobusem, i w sumie dobrze wyszło, bo dojechaliśmy tak późno że tłum turystów już zaczynał nieco topnieć. Było pięknie. Góry, słońce, Wielki Mur.






Angielskie napisy nie zdarzają się zbyt często, ale jak już są to dostarczają rozrywki:


Jeśli chodzi o jedzenie, próbowałam jakoś urozmaicić dietę składającą się z węgla i kleiku ryżowego:

Osobnym tematem jest jedzenie w pociągu, każdy pasażer ma worek jedzenia, królują zupki chińskie, przy czym nie są to takie zupki jak w Polsce, tylko wielkie kubły z makaronem, warzywami, przyprawami, nawet jadalne. W każdym wagonie jest kranik z wrzątkiem do którego tworzy się kolejka.
O zgrozo, Chińczycy mają nawet zupki chińskie dla niemowląt (bez soli, glutaminianu itd). Całkiem niezłe ;)
Można też nabyć wiele produktów w pociągu, owoce, zupki, jak i posiłki z wagonu restauracyjnego, ale nie są zbyt tanie.

Jeśli kiedyś utkniecie na dworcu głównym w Pekinie i będziecie chcieli zjeść smacznie, szybko i tanio, polecam bar na Youtong Street:

Przedstawiam fragmenty menu, ku chwale anonimowego tłumacza. Ceny: 1 yuan = 0.5 zł.


Spróbowaliśmy "Wood must meat" - mięso wieprzowe smażone z zielonym ogórkiem :O



Pod kuszącą nazwą The snow is green kryje się zielona herbata z lodem, natomiast nie miałam dość odwagi aby nabyć Chaos.

piątek, 5 października 2012

Wietnam c.d.

Cóż, mam ponad miesiąc obsuwy w pisaniu, na Syberii niestety nie było za dużo internetów natomiast po powrocie zostałam brutalnie zderzona z rzeczywistością w postaci sesji która trwała i trwała i nie chciała się skończyć. Ale wszystko nadrobię.



Zaskakujące, jak szybko mózg przyzwyczaja się do nadmiaru bodźców jakim jest wietnamska ulica, jeśli ktoś ma ochotę zaznać chaosu, niech wybierze się do Wietnamu i stanie na skrzyżowaniu, wrzask, smród, klaksony setek motorków, chodniki, jeśli są, zwykle i tak służą za parkingi. W ogóle wielkim wyzwaniem jest przechodzenie przez ulicę, najlepszą strategią wydaje się iść ruchem jednostajnym prostoliniowym i liczyć na to że motorki jakoś cię ominą.



W kwestii wietnamskiego jedzenia nie mogę się za dużo wypowiedzieć, ponieważ zdążyłam zjeść tylko dwa posiłki zanim przerzuciłam się na kleik dla niemowląt. Na szczęście jednym z nich była słynna zupa Pho, i była zajebista. Jadłam ją późnym wieczorem na straganie koło dworca w Sajgonie, było to ciekawe doświadczenie, idziesz sobie spokojnie a tu pani cię zagania do swojego straganu krzycząc na ciebie "pho! pho!", dajesz się skusić, na migi ustalasz z panią cenę, pani nakłada do wielkiej michy makaronu, odkrawa nożyczkami fragmenty kury która być może leży tam od rana, wszystko zalewa bulionem który strach pomyśleć z czego może być zrobiony, i podaje do stołu przy którym próbujesz się zmieścić na małym plastikowym krzesełku. Na stole już czekają świeże zioła, limonka i chilli którymi doprawiasz swoją zupę i zaczynasz walczyć z pałeczkami, pocąc się przy tym obficie bo mimo późnej pory temperatura nie spadła poniżej 30 stopni, wszyscy wokół się z ciebie śmieją i zagadują po wietnamsku. Pani  podaje ci dziwną żółtą herbatę z lodem, włącza ci się alarm - kostki lodu - brudna woda - zatrucie pokarmowe - śmierć w męczarniach, ale stwierdzasz że skoro wszyscy tutaj to piją to ty też przeżyjesz...
Piłam też sok z trzciny cukrowej, która to trzcina była składowana na chodniku pośród szczurów, ale ten sok jest na prawdę wspaniały, muszę kiedyś wrócić do Azji Płd-Wsch chociażby dla tego soku, jeśli wiecie czy w innych częściach świata jest dostępny koniecznie dajcie znać. Kosztował 5000 dongów, czyli jakieś 75 groszy, to wcale nie tak tanio, bo paczka papierosów (wcale nie najtańszych) kosztowała 4000 (60gr). W Wietnamie byliśmy milionerami.

Tak jak w Kambodży, w Wietnamie widać pozostałości francuskiej kolonizacji: popularne są bagietki i kawa, choć kawa oczywiście w wersji asian, tj. mocna, słodka i z mleczkiem skondensowanym, często również z lodem.

Do sekcji kulinarnej dodam jeszcze obserwację, że w Hanoi nie ma bezdomnych psów, jeśli wiesz co chcę powiedzieć.

Tak wygląda typowa wietnamska restauracja:




W Wietnamie prawie nie ma normalnych sklepów, są tylko stragany z różnym asortymentem i tłumem przekrzykujących się ludzi, obowiązuje targowanie się, no makabra. + sterty śmieci i szczury.

Bezpieczeństwo przede wszystkim:


Wrzucę jeszcze focię suszonego żółwia ze świątyni w Hanoi:


poniedziałek, 1 października 2012

Podróż - Zbigniew Herbert


1

Jeśli wybierasz się w podróż niech będzie to podróż długa
wędrowanie pozornie bez celu błądzenie po omacku
żebyś nie tylko oczami ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi
i abyś całą skórą zmierzył się ze światem


2

Zaprzyjaźń się z Grekiem z Efezu Żydem z Aleksandrii
poprowadzą ciebie przez uśpione bazary
miasta traktatów kryptoportyki
tam nad wygasłym atanorem tablicą szmaragdową
kołyszą się Basileos Valens Zosima Geber Filalet
(złoto wyparowało mądrość pozostała)
przez uchyloną zasłonę Izydy
korytarze jak lustra oprawione w ciemność
milczące inicjacje i niewinne orgie
przez opuszczone sztolnie mitów i religii
dotrzecie do nagich bogów bez symboli
umarłych to jest wiecznych w cieniu swych potworów


3

Jeżeli już będziesz wiedział zamilcz swoją wiedzę
na nowo ucz się świata jak joński filozof
smakuj wodę i ogień powietrze i ziemię
bo one pozostaną gdy wszystko przeminie
i pozostanie podróż chociaż już nie twoja


4

Wtedy ojczyzna wyda ci się mała
kołyska łódka przywiązana do gałęzi włosem matki
kiedy wspomnisz jej imię nikt z tych przy ognisku
nie będzie wiedział za jaką leży górą
jakie rodzi drzewa
kiedy tak iście mało potrzeba jej czułości
powtarzaj przed zaśnięciem śmieszne dźwięki mowy
że - czy - się
uśmiechaj się przed zaśnięciem do ślepej ikony
do łopuchów potoku do steczki do łęgów
przeminął dom
jest obłok ponad światem


5

Odkryj znikomość mowy królewską moc gestu
bezużyteczność pojęć czystość samogłosek
którymi można wyrazić wszystko żal radość zachwyt gniew
lecz nie miej gniewu
przyjmuj wszystko


6

Co to za miasto zatoka ulica rzeka
skała która rośnie na morzu nie prosi o nazwę
a ziemia jest jak niebo
drogowskazy wiatrów światła wysokie i niskie
tabliczki w proch się rozpadły
piasek deszcz i trawa wyrównały wspomnienia
imiona są jak muzyka przejrzyste i bez znaczenia
Kalambaka Orchomenos Kavalla Levadia
zegar staje i odtąd godziny są czarne białe lub niebieskie
nasiąkają myślą że tracisz rysy twarzy
kiedy niebo położy pieczęć na twej głowie
cóż może odpowiedzieć ostom wyżłobiony napis
oddaj puste siodło bez żalu
oddaj powietrze innemu


7

Więc jeśli będzie podróż niech będzie to podróż długa
powtórka świata elementarna podróż
rozmowa z żywiołami pytanie bez odpowiedzi
pakt wymuszony po walce

wielkie pojednanie




piątek, 10 sierpnia 2012

Wietnam

Trasę Phnom Penh - Ho Chi Minh City pokonaliśmy wygodnym autobusem, granicę pokonaliśmy szybko i sprawnie. Ho Chi Minh City kiedyś nazywało się Sajgon i jest takie trochę zamieszanie z tymi nazwami. Najedliśmy się Pho i wsiedliśmy w pociąg do Hue. Podróż trwała 19 godzin i była przyjemna, chociaż pociąg trochę brudny i nie tak fajny jak te w Malezji czy Tajlandii. Poznaliśmy miłych Wietnamczyków którzy mówili po angielsku, co nie tak często się zdarza, poza tym krajobrazy są niesamowite - przepiękne góry! A czasami pociąg jedzie nad samym morzem, zdarzają się też tunele :)

W Hue poszliśmy na kolację do knajpy polecanej przez przewodnik i przez pana z hostelu i tam skończyła się łaska Vishnu. Dostałam okrutnego zatrucia pokarmowego i kolejną noc i dzień i noc i dzień i noc spędziłam w dość przykrych okolicznościach. W takich chwilach docenia się genialne wynalazki cywilizacji takie jak spłuczka, papier toaletowy, klimatyzacja, ciepły prysznic, które były dostępne w naszym hostelu dla zachodnich turystów, a które wcale nie są oczywiste w Wietnamie. No i pooglądałam sobie olimpiadę. A w międzyczasie M. nabył nowy aparat, więc od teraz jest szansa na zdjęcia.

Niestety zawaliło nam to plany i nie zdążymy zobaczyć zatoki Ha Long, ale kiedy już zeszła mi gorączka i mogłam wstać pojechaliśmy do Hanoi. Wsiedliśmy w pierwszy pociąg który jechał, wolniejszy, tańszy i ze starszymi wagonami niż nasz poprzedni pociąg, nie miał wagonów sypialnych ale to w sumie nie problem. Problemem był syf, smród i robale. W wietnamskim pociągu kosze na śmieci są tylko na końcu i początku wagonu, więc ludzie po prostu rzucają śmieci na podłogę, a raz za czas obsługa je zamiata i wymiata za drzwi. Zdarzają się jednak debile którzy upychają śmieci za siedzeniami a nikomu nie chce się tego dokładnie czyścić, z czego cieszą się karaluchy. Karaluchów jest naprawdę dużo, ale są też pluskwy które żyją w oparciach i siedzeniach i gryzą ludzi. Sama radość :)

Dzisiaj wieczorem mamy pociąg do Nanning i najbliższy tydzień spędzimy w Chinach. W Chinach jest cenzura internetu, blogi nie działają, więc odezwę się dopiero z Rosji. Trzymajcie kciuki :)

Kambodża

Z Bangkoku ruszyliśmy pociągiem do Arenyaprethet które jest przy granicy z Kambodżą. Pociąg był dość zatłoczony ale przyjemnie się jechało, z widokami na tajskie miasteczka i wsie. Na przejściu granicznym sporo turystów, więc przejście zajęło trochę czasu. Miejscowość graniczna w Kambodży nazywa się Poipet, od granicy jeździ darmowy autobus na główny terminal autobusowy który jest za miastem, właściwie w środku pola, wielki nowoczesny i klimatyzowany, wygląda absurdalnie i służy do zdzierania kasy z turystów. Stamtąd można dojechać do Siem Reap państwowym autobusem, na tej trasie to właściwie jedyna opcja, mają monopol.

Tak więc jedziemy do Siem Reap, jest pora deszczowa więc zaczyna padać, na szczęście pora deszczowa nie polega na tym że pada cały czas, po prosty codziennie popołudniu jest porządna ulewa. Po drodze obserwujemy kambodżański krajobraz. Kambodża nie miała szczęścia przez ostatnie mniej więcej pół tysiąca lat, poza miastem murowane domy zdarzają się rzadko: szkoły, przychodnie, oddziały partii, natomiast ludzie żyją w chatkach skleconych z różnych dziwnych materiałów.

M. kupił na drogę jajka na twardo, przynajmniej tak twierdził zanim nie spróbował ich zjeść, okazało się że są w nich prawie gotowe do wyklucia kurczątka, owszem, ugotowane. Innym razem zamówiliśmy kurczaka z ryżem i oprócz standardowych kawałków kurczaka dostaliśmy też łapki z parurkami. W Kambodży łatwo dostać też smażone owady.

W Siem Reap śpimy w "pokojach wieloosobowych" (dorm) za 1$, okazuje się że to nawet nie pokój, tylko po prostu materace z moskitierami wystawione na podwórko za domem, obok na tym samym podwórku żyją kambodżańskie rodziny: platforma z desek na palach, na niej materac z moskitierą, palnik, wok, podciągnięty wąż z wodą, stosy śmieci, i tak żyją, z dziećmi, niemowlętami, zwierzętami.

Następnego dnia wypożyczamy rowerki i jedziemy do Angkor Archeological Park, gdzie panuje turystyczna histeria i tłumy się przewalają, chociaż podobno jest poza sezonem. Muszę przyznać, że histeria jest uzasadniona - świątynia na prawdę robią ogromne wrażenie, są absurdalnie wielkie, potężne i stare, i jest ich dużo. Nie mamy zdjęć, ale w tym miejscu zrobiono już miliardy zdjęć, wpiszcie sobie w google: Angkor Wat - najbardziej znana, Angkor Thom - mi się najbardziej podobała, z tymi wielkimi twarzami. Mimo że turystów jest dużo, wystarczy pójść do mniejszych świątyń żeby ich uniknąć i znaleźć ciszę i spokój. Natomiast oprócz turystów są też lokalni sprzedawcy wszystkiego, kierowcy tuk tuków, dzieci, inwalidzi wojenni, wszyscy chcą twoich dolarów.

Na Angkor mamy niestety tylko jeden dzień, potem ruszamy do Phnom Penh - 6 godzin autobusem. Dojeżdżamy i jest okropny upał. Idziemy nad Mekong, jest ogromny, brązowy i śmierdzi ale dzieci się w nim kąpią, widzieliśmy też jakiś obrzęd religijny, grupka ludzi puściła taki jakby ołtarzyk na wodę. Byliśmy też w Muzeum Narodowym dokąd zostało przewiezione wiele z najcenniejszych rzeźb z kompleksu Angkor, zostaliśmy zmuszeni do złożenia pokłonów i wręczenia kwiatów Shivie i Vishnu ;) Mieli nas otaczać opieką i przynosić szczęście, ale chyba za mało kwiatów kupiliśmy bo już dwa dni później szczęście nas opuściło.