czwartek, 22 listopada 2012

Mandżuria - Zabajkalsk

A mówili nam przed wyjazdem, że latem na Syberii jest upalnie. Otóż byli w błędzie. Tak na dobrą sprawę upały skończyły się za zwrotnikiem, a na Syberii było już zwyczajnie zimno. Zaczęło się już w Mandżurii do której dojechaliśmy diabelnie zmęczeni po wielu, wielu godzinach wymyślnych tortur zwanych chińskie pociągi, za to w dobrych nastrojach (hurra, nareszcie wyjeżdżamy z tych cholernych Chin!).
Mandżuria (inaczej Manzhouli/Маньчжу́рия/满洲里) jest to małe miasteczko w środku stepu, na granicy z Rosją, które polega na tym że Rosjanie przyjeżdżają tam na zakupy (po ciuchy, elektronikę, żarcie, wypchane wilki, patrz rys. 3). Prezentuje sobą radosny miks kulturowy i NARESZCIE można się dogadać. Po rosyjsku, na angielski nie liczcie.
Na początku miałam straszne opory przed rosyjskim, trzymałam się kurczowo moich rozmówek, moje przerażenie potęgował jeszcze fakt że z Rosjanką spotkaną w Pekinie ni cholery nie umiałam się dogadać. A jednak stał się cud, okazało się, że Rosjanie rozumieją moje pytania i w dodatku odpowiadają entuzjastycznie, przyjaźnie i cierpliwie. Być może wyglądaliśmy jak ostatnie sieroty tam w środku stepu i ludzie zwyczajnie mieli potrzebę otaczania nas opieką.




Mandżuria była to zdecydowanie najmniej turystyczna miejscówa na naszej trasie. W istocie, na widok inastrannych paszportów zbiegł się cały posterunek graniczny. Ale żeby w ogóle dotrzeć na tą granicę, to było wyzwanie... 
No bo tak: wiedzieliśmy, że do Zabajkalska (miasteczko po drugiej stronie granicy) można dojechać autobusem. No to pytam jakiegoś gościa pod dworcem kolejowym jak dojść na dworzec autobusowy. A kuda wy jedietie. Zabajkalsk? Sjewodnia uże niet awtabusow. Dzisiaj już nic nie jedzie. Staram się zapanować nad narastającą paniką, przecież my musimy dzisiaj, u nas już bilety na dzisiejszy pociąg. Facet gada dalej - proponuje nam nocleg w hotelu swojego kumpla. O, tu cię mamy, stary, nie z nami takie numery, coś za szybko przeszedłeś do tego noclegu, przyznaj się, jesteś naganiaczem, ile dostajesz od złowionego gościa, dolara, pół? Następny. Dworzec autobusowy? Eto dalieko, dalieeeko, ale mam znajomego taksówkarza... Niby miejsce mało turystyczne, a zachowują się jak w Bangkoku. W końcu daliśmy się zawieźć na granicę taksówką za 10 juanów. Jedziemy, jedziemy pustą drogą, kończy się miasteczko, jest tylko step i step. W końcu pojawia się i płot z drutu kolczastego i dwa budynki. Uff, granica. 
Sytuacja wygląda tak: 
Droga zagrodzona szlabanem, budka z chińskimi celnikami, jakieś sto-dwieście metrów dalej właściwy budynek kontroli granicznej. Jest jeden kruczek: nie można tam wejść pieszo. Trzeba na maszinie, czyli rosyjskim autobusem, bo prywatne samochody chińskie też nie mogą wyjeżdżać z kraju. Tylko żeby wjechać na maszinie, trzeba mieć ruble na przejazd. Kantor znajduje się, uwaga uwaga, na granicy, do której trzeba podjechać autobusem, na który nie mamy rubli... Brawa dla geniusza który wymyślił tę atrakcję.
Cóż, w Chinach obcokrajowcy mogą wymieniać walutę tylko w bankach (i na granicach).
Nie bardzo mamy za co wrócić do miasteczka, zresztą jest piątek popołudniu i bank i tak już zamknięty. Tak więc chodzimy i pytamy kolejnych ludzi gdzie by tu można abmieniat dolary na ruble. Pikanterii dodaje fakt że robi się coraz później i zaraz pojedzie ostatnia tego dnia maszina. W końcu jeden facet się nad nami zlitował, schowaliśmy się za budką i dokonaliśmy nielegalnego handlu walutami. Facek był średnio zorientowany w kursach walut - potem się okazało że wymienił nam korzystniej niż bank.
Okazało się jeszcze, że Chiny pobierają opłatę za wypuszczenie obcokrajowca z kraju. Hurra, nie ma to jak miła niespodzianka. No trudno, byliśmy szczęśliwi że jeszcze mamy szansę nie spóźnić się na pociąg i uiściliśmy opłatę. 
Chińska Republika ludowa wypuściła. Pozostało wjechać do Federacji Rosyjskiej. 
Bardzo miła pani celnik na widok polskiego paszportu wpadła w lekką panikę i zadzwoniła po posiłki. Właśnie wtedy zleciał się cały posterunek. Wyciągnęli jakiś poradnik celnika i zaczęli sprawdzać czy mój paszport na pewno, ale to na pewno nie jest podrobiony. Potem przeszli do przepytywania mnie skąd ja się właściwie tutaj wzięłam, po co, dlaczego, kim jestem, dokąd się wybieram, co robiłam w Kambodży, i tak dalej. Przy czym nikt nie znał ani słowa po angielsku. 
W końcu doszli do wniosku że nie stanowię zagrożenia dla Federacji Rosyjskiej i przepuścili mnie dalej, do kontroli bagażu. W międzyczasie reszta pasażerów naszej masziny już dawno przeszła kontrolę, ale nie mogli odjechać bez nas - więc czekali, klnąc coraz głośniej.
Jednak mój paszport był nowy i w dobrym stanie, czego nie można powiedzieć o paszporcie M., który prezentował się naprawdę superżałośnie (paszport, nie M.). Patrzą, myślą, sprawdzają... w końcu werdykt. Ni chuja, nie wpuszczamy. 
O dziwo w sytuacji kryzysowej zachowałam elementarną spójność umysłu i spróbowałam zainterweniować, choć w tyle głowy rozważałam już opcje powrotu do Chin i od kogo by tu pożyczyć kasę na bilety lotnicze.
Pominę może szczegóły techniczne, w każdym razie dwie godziny później siedzieliśmy już bezpiecznie w ciepłym rosyjskim pociągu, kierunek Moskwa :)



1 komentarz:

  1. Nie ma jedzenia, nie ma komentarza. Ale z drugiej strony wlasnie sie zorientowalem, ze to szare, co masz w tle, to slon, a slonie sa super, wiec jednak jest komentarz. A ostatnie zdjecie jest tez w ostatnim wpisie :P.

    OdpowiedzUsuń