piątek, 10 sierpnia 2012

Wietnam

Trasę Phnom Penh - Ho Chi Minh City pokonaliśmy wygodnym autobusem, granicę pokonaliśmy szybko i sprawnie. Ho Chi Minh City kiedyś nazywało się Sajgon i jest takie trochę zamieszanie z tymi nazwami. Najedliśmy się Pho i wsiedliśmy w pociąg do Hue. Podróż trwała 19 godzin i była przyjemna, chociaż pociąg trochę brudny i nie tak fajny jak te w Malezji czy Tajlandii. Poznaliśmy miłych Wietnamczyków którzy mówili po angielsku, co nie tak często się zdarza, poza tym krajobrazy są niesamowite - przepiękne góry! A czasami pociąg jedzie nad samym morzem, zdarzają się też tunele :)

W Hue poszliśmy na kolację do knajpy polecanej przez przewodnik i przez pana z hostelu i tam skończyła się łaska Vishnu. Dostałam okrutnego zatrucia pokarmowego i kolejną noc i dzień i noc i dzień i noc spędziłam w dość przykrych okolicznościach. W takich chwilach docenia się genialne wynalazki cywilizacji takie jak spłuczka, papier toaletowy, klimatyzacja, ciepły prysznic, które były dostępne w naszym hostelu dla zachodnich turystów, a które wcale nie są oczywiste w Wietnamie. No i pooglądałam sobie olimpiadę. A w międzyczasie M. nabył nowy aparat, więc od teraz jest szansa na zdjęcia.

Niestety zawaliło nam to plany i nie zdążymy zobaczyć zatoki Ha Long, ale kiedy już zeszła mi gorączka i mogłam wstać pojechaliśmy do Hanoi. Wsiedliśmy w pierwszy pociąg który jechał, wolniejszy, tańszy i ze starszymi wagonami niż nasz poprzedni pociąg, nie miał wagonów sypialnych ale to w sumie nie problem. Problemem był syf, smród i robale. W wietnamskim pociągu kosze na śmieci są tylko na końcu i początku wagonu, więc ludzie po prostu rzucają śmieci na podłogę, a raz za czas obsługa je zamiata i wymiata za drzwi. Zdarzają się jednak debile którzy upychają śmieci za siedzeniami a nikomu nie chce się tego dokładnie czyścić, z czego cieszą się karaluchy. Karaluchów jest naprawdę dużo, ale są też pluskwy które żyją w oparciach i siedzeniach i gryzą ludzi. Sama radość :)

Dzisiaj wieczorem mamy pociąg do Nanning i najbliższy tydzień spędzimy w Chinach. W Chinach jest cenzura internetu, blogi nie działają, więc odezwę się dopiero z Rosji. Trzymajcie kciuki :)

Kambodża

Z Bangkoku ruszyliśmy pociągiem do Arenyaprethet które jest przy granicy z Kambodżą. Pociąg był dość zatłoczony ale przyjemnie się jechało, z widokami na tajskie miasteczka i wsie. Na przejściu granicznym sporo turystów, więc przejście zajęło trochę czasu. Miejscowość graniczna w Kambodży nazywa się Poipet, od granicy jeździ darmowy autobus na główny terminal autobusowy który jest za miastem, właściwie w środku pola, wielki nowoczesny i klimatyzowany, wygląda absurdalnie i służy do zdzierania kasy z turystów. Stamtąd można dojechać do Siem Reap państwowym autobusem, na tej trasie to właściwie jedyna opcja, mają monopol.

Tak więc jedziemy do Siem Reap, jest pora deszczowa więc zaczyna padać, na szczęście pora deszczowa nie polega na tym że pada cały czas, po prosty codziennie popołudniu jest porządna ulewa. Po drodze obserwujemy kambodżański krajobraz. Kambodża nie miała szczęścia przez ostatnie mniej więcej pół tysiąca lat, poza miastem murowane domy zdarzają się rzadko: szkoły, przychodnie, oddziały partii, natomiast ludzie żyją w chatkach skleconych z różnych dziwnych materiałów.

M. kupił na drogę jajka na twardo, przynajmniej tak twierdził zanim nie spróbował ich zjeść, okazało się że są w nich prawie gotowe do wyklucia kurczątka, owszem, ugotowane. Innym razem zamówiliśmy kurczaka z ryżem i oprócz standardowych kawałków kurczaka dostaliśmy też łapki z parurkami. W Kambodży łatwo dostać też smażone owady.

W Siem Reap śpimy w "pokojach wieloosobowych" (dorm) za 1$, okazuje się że to nawet nie pokój, tylko po prostu materace z moskitierami wystawione na podwórko za domem, obok na tym samym podwórku żyją kambodżańskie rodziny: platforma z desek na palach, na niej materac z moskitierą, palnik, wok, podciągnięty wąż z wodą, stosy śmieci, i tak żyją, z dziećmi, niemowlętami, zwierzętami.

Następnego dnia wypożyczamy rowerki i jedziemy do Angkor Archeological Park, gdzie panuje turystyczna histeria i tłumy się przewalają, chociaż podobno jest poza sezonem. Muszę przyznać, że histeria jest uzasadniona - świątynia na prawdę robią ogromne wrażenie, są absurdalnie wielkie, potężne i stare, i jest ich dużo. Nie mamy zdjęć, ale w tym miejscu zrobiono już miliardy zdjęć, wpiszcie sobie w google: Angkor Wat - najbardziej znana, Angkor Thom - mi się najbardziej podobała, z tymi wielkimi twarzami. Mimo że turystów jest dużo, wystarczy pójść do mniejszych świątyń żeby ich uniknąć i znaleźć ciszę i spokój. Natomiast oprócz turystów są też lokalni sprzedawcy wszystkiego, kierowcy tuk tuków, dzieci, inwalidzi wojenni, wszyscy chcą twoich dolarów.

Na Angkor mamy niestety tylko jeden dzień, potem ruszamy do Phnom Penh - 6 godzin autobusem. Dojeżdżamy i jest okropny upał. Idziemy nad Mekong, jest ogromny, brązowy i śmierdzi ale dzieci się w nim kąpią, widzieliśmy też jakiś obrzęd religijny, grupka ludzi puściła taki jakby ołtarzyk na wodę. Byliśmy też w Muzeum Narodowym dokąd zostało przewiezione wiele z najcenniejszych rzeźb z kompleksu Angkor, zostaliśmy zmuszeni do złożenia pokłonów i wręczenia kwiatów Shivie i Vishnu ;) Mieli nas otaczać opieką i przynosić szczęście, ale chyba za mało kwiatów kupiliśmy bo już dwa dni później szczęście nas opuściło.






piątek, 3 sierpnia 2012

Bangkok

Z Penangu wróciliśmy do Butterworth promem a potem wsiedliśmy w pociąg do Bangkoku. Wyjechał z godzinnym opóźnieniem i potoczył się powolutku po torach, właśnie trwały remonty. Bez problemu wypuścili nas z Malezji i wpuścili do Tajlandii i jechaliśmy jeszcze całą noc i kawałek dnia i były strasznie fajne widoki z okna, na góry, palmy, wsie, krowy... Mieliśmy miłe towarzystwo, panią z Francji i panią z Tajlandii i było fajnie, tylko strasznie zimno, ponoć pociągi dopiero niedawno dorobiły się klimatyzacji więc teraz z radości ustawiają ją na maksa.

Dotarliśmy do Bangkoku koło południa i poszliśmy do hotelu najbliżej stacji. Nie był to hotel robiony pod turystów, za to był tani, łóżko miało twardość deski, lampki ani gniazdka nie działały, brak ciepłej wody, toaleta w stylu azjatyckim w dodatku bez spłuczki - same atrakcje. Toaleta w stylu azjatyckim jest to po prostu dziura w podłodze, i takie właśnie są toalety publiczne, w pociągach i właściwie wszędzie poza hotelami i knajpami dla turystów.

Bangkok podobno jest najgorętszą stolicą świata ale przesunęliśmy się już o 13 stopni na północ od SG, zmieniliśmy strefę klimatyczną, już nie jest tak absurdalnie wilgotno i właściwie wydaje nam się że jest przyjemnie rześko. A już całkiem przyjemnie jest nad rzeką. W ogóle miasto wydaje się przyjemne, przyjazne i bezpieczne, nawet w wąskich uliczkach po zmroku.

Samochody również tutaj jeżdżą po lewej stronie, w dodatku jest ich dużo, jest też mnóstwo tuktuków i motorków w różnym stopniu obładowanych wszelkimi dobrami, wszyscy trąbią i jest dość chaotycznie. Miejscami jest brudno i śmierdzi, nareszcie prawdziwa Azja.

Spodziewałam się wieżowców i w ogóle miasta rozwiniętego, a rozwijają się głównie stragany i budy, z pociągu widać całe osiedla blaszanych baraków, czasem z telewizorami i komputerami. Może po prostu nie dotarliśmy do dzielnicy urzędowo-finansowej.

95% społeczeństwa wyznaje buddyzm, świątynie są bardzo zdobne, zadbane, błyszczące, szkoda że nie mieliśmy czasu więcej pozwiedzać.

W Tajlandii rządzi król i właściwie gdzie się człowiek nie obejrzy tam wizerunek króla, np na każdej stacji kolejowej, na bilbordach, na budynkach panstwowych... Podobno za znieważenie króla idzie się do więzienia, nawet jeśli jest się turystą, a turystów Tajlandia bardzo sobie ceni. Biali ludzie kupują bilety kolejowe bez kolejki, paranoja. To dopiero jest szok kulturowy.

Malezja

Zdaje się że przeceniłam dostępność internetu w Azji południowo-wschodniej, ale spróbuję troszkę częściej pisać.

W sumie do tej pory wszystko idzie gładko niczym egzamin z analizy, poza drobnym szczegółem - wczoraj w okolicach granicy między Tajlandią a Kambodżą straciliśmy aparat, więc możliwe, że poniższe zdjęcia to ostatnie zdjęcia z tej wyprawy.

Z Singapuru, a właściwie z Johor Bahru pojechaliśmy pociągiem do Kuala Lumpur. 6 godzin, bez opóźnień, komfortowo. W Kuala Lumpur jedziemy do Batu Caves - świątynie hinduistyczne w jaskiniach. Jaskinie robią wrażenie, ogromne posągi też, ale, tak jak we hinduistycznych świątyniach które do tej pory widziałam, jest brudno, wszędzie śmieci, gruz, ptasie kupy, tutaj w dodatku włóczyły się kury, ogólnie było bardzo przyjemnie, byliśmy na tyle wcześnie że uniknęliśmy tłumów.

Kualalumpurska kolejka podmiejska


Schody prowadzące do jaskini-świątyni i posąg, chyba Wisznu






Z Batu Caves wróciliśmy do centrum i poszliśmy zobaczyć Petronas Towers żeby mieć potem co opowiadać kotkowi.






W samym centrum, na Merdeka Square, był rozstawiony wielki ekran i leciała relacja z olimpiady, więc kiedy już nie mieliśmy siły zwiedzać usiedliśmy tam i oglądaliśmy.



Z Kuala Lumpur pojechaliśmy nocnym pociągiem do Butterworth (7h), a stamtąd promem na Penang (15min). Zalogowaliśmy się do hostelu, zrzuciliśmy bagaże i ruszyliśmy autobusem 101 do Teluk Bahang (miało być 20-30 min, było chyba z 50), do parku narodowego. Szlaki okazały się zaskakująco dobrze oznaczone i utrzymane, poleźliśmy na Monkey Beach - dwie godziny spaceru przez równikowy las deszczowy. Na plaży było prawie pusto, mimo nazwy nie było nawet za dużo małp. Niestety woda była dość brudna, a kiedy spróbowałam popływać poparzyła mnie meduza. Ale i tak było fajnie.

Widok z promu Butterworth-Penang nad ranem

Kawa (tak, to na spodeczku to jest lód) i wypieki - mniam

Na Penangu było duuużo kotów


Teluk Bahang

pływająca wioska
Penang jest znany ze wspaniałego jedzenia, ale akurat jest ramadan, więc znacząca większość knajp/straganów z jedzeniem jest zamknięta przed zachodem słońca, wyjątkiem jest Little India więc właśnie tam się żywiliśmy. Mieli cudownie tani sok z trzciny cukrowej w którym się zakochałam. Smakuje jak słodzona trawa.